Siedząc dziś w poczekalni, kiedy mój synek ćwiczył na sali podczas zajęć SI, znów poczułam to ciepło w sercu. Ten moment, kiedy widzę, z jaką radością tam wchodzi. Jak bardzo lubi te zajęcia. Jak czuje się tam bezpiecznie, swobodnie, jak w swoim świecie – ale takim, do którego zaczyna coraz częściej zapraszać innych.
To nie jest oczywiste. Kiedyś nie było. A jednak SI stało się dla nas czymś więcej niż terapią – to był pierwszy krok ku otwartości, ku lepszemu kontaktowi, ku nowym możliwościom. Dlatego właśnie dziś chcę podzielić się tą częścią naszej historii.
Z czym mierzyło się nasze dziecko
Zanim zaczęliśmy terapię SI, syn miał sporo trudności w codziennym funkcjonowaniu. Nie był w stanie skupić się na żadnej aktywności, nie chciał współpracować podczas innych terapii. Sprawiał wrażenie, jakby nie widział ani nie słyszał tego, co się wokół niego dzieje. Działał „obok” świata – zamknięty w swoim własnym rytmie, reagujący na bodźce w sposób trudny do przewidzenia.
Chyba największym wyzwaniem były nadwrażliwości dotykowe. Syn unikał wielu powierzchni, zwłaszcza tych o lepkiej, gumowej fakturze. Plastelina, ciastolina, glutki sensoryczne – wywoływały u niego niechęć, a czasem nawet odruch wymiotny. Bał się balonów, a przy kontaktach z niektórymi zabawkami sensorycznymi zamierał lub wycofywał się z aktywności. Nie reagował frustracją, tylko wycofaniem i lękiem. Dla osób postronnych – nic się nie działo. A dla niego – działo się za dużo.
Pierwsze kroki i małe zmiany
Na początku terapii SI wchodziłam z nim do sali, by go wspierać i obserwować. Terapeutka nie działała na siłę – szukała tego, co sprawiało mu choć odrobinę przyjemności i powtarzała to. A to, co sprawiało trudność, wprowadzała delikatnie – oswajając, budując zaufanie, przełamując lęki bez przymusu.
Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz dotknął sensorycznego gniotka – wcześniej było to nie do pomyślenia. Dziś? Dziś potrafi godzinami bawić się swoimi ulubionymi gniotkami, np. wiewiórkami w kubeczkach, które wyskakują przy naciskaniu. Ściska je, liczy, obserwuje jak się wynurzają i znów chowają – z radością i śmiechem, a jednocześnie ćwiczy mięśnie rąk. Tak samo było z balonami. Dziś już nie tylko ich nie unika, ale potrafi się nimi bawić, odbijać razem ze mną i cieszyć się chwilą – ćwiczymy przy tym wspólne pole uwagi.
Syn od początku uwielbiał huśtanie i chodzenie bosymi stopami po różnych fakturach – to były nasze punkty wyjścia. To właśnie przez te aktywności SI stało się dla niego przestrzenią przyjemną, bezpieczną. Przestrzenią, która zapraszała go do kontaktu ze światem.
Domowa przestrzeń terapeutyczna
Z czasem przenieśliśmy część tej terapii do naszego domu. Dostosowaliśmy jego pokój tak, aby był nie tylko bezpieczną przestrzenią, ale też miejscem, które wspiera rozwój i dostarcza potrzebnych bodźców:
- Zamontowaliśmy hak w suficie, do którego na zmianę podczepiamy huśtawkę, kokon lub trapez – syn uwielbia być w ruchu. Czasem huśta się w kokonowym bujaku, chowając się jak w swojej bezpiecznej kryjówce, innym razem wybiera trapez i ćwiczy równowagę albo podciąga się, wzmacniając mięśnie. Najwięcej radości sprawia mu jednak hamak złożony na pół – zaczepiony na jednym haku tworzy jakby latające gniazdo. Wymyśla wtedy najróżniejsze akrobacje: przekłada nogi, robi obroty, kręci się dookoła własnej osi. Sam odkrywa, co sprawia mu frajdę, a jednocześnie nieświadomie pracuje nad koordynacją, czuciem głębokim i równowagą. Patrzę na to z podziwem – bo wiem, że ta zabawa to tak naprawdę intensywna terapia.
- Mamy maty sensoryczne, które układamy w różne ścieżki – czasem prowadzące przez cały dom, od jego pokoju aż do kuchni. To świetna zabawa, a przy okazji terapia, którą dziecko naprawdę lubi.
- Równoważnia do przechodzenia to jeden z elementów naszego domowego toru sensorycznego – włączamy ją w zabawy ruchowe, a syn z zaangażowaniem próbuje przechodzić po niej krok po kroku, ćwicząc równowagę i koncentrację, często z uśmiechem i poczuciem dumy, gdy uda mu się dojść do końca bez pomocy.
- Duża piłka do ćwiczeń to nie tylko sprzęt terapeutyczny, ale też źródło wspólnej zabawy i śmiechu. Syn uwielbia na niej podskakiwać, turlać się czy leżeć na brzuchu i ćwiczyć mięśnie. Często podnosi ją nad głowę i rzuca do mnie z radosnym okrzykiem, a innym razem dociska piłkę do ściany, kula ją jak najwyżej potrafi i razem mówimy: „Kulaj, kulaj, kulaj… i uważaj, bo… spadnie!” – wtedy z uśmiechem puszcza piłkę, która z impetem odbija się od podłogi, a on skacze razem z nią, śmiejąc się na cały głos. Takie chwile to dla nas nie tylko ćwiczenia, ale też budowanie relacji i wspólne przeżywanie radości.
Zabawa, która wspiera rozwój
To wszystko wygląda jak zabawa – i nią rzeczywiście jest. Ale jednocześnie to codzienna terapia. Bez presji, bez pośpiechu, bez oczekiwań. Tylko my, nasz dom i czas spędzony razem w ruchu i śmiechu. Widzę, jak bardzo to wpływa na jego ciało, emocje i zachowanie.
Dla nas to był początek
Integracja sensoryczna to nie „magiczny lek”, ale w naszym przypadku była początkiem drogi. Takie pierwsze drzwi, które pozwoliły otworzyć kolejne – do terapii logopedycznej, pedagogicznej, do większego kontaktu, a przede wszystkim do radości z relacji.
Nadal dużo pracy przed nami – a przede wszystkim przed naszym synkiem. Ale widzę postępy i to mnie cieszy. Największym wyzwaniem są wciąż interakcje społeczne, szczególnie z rówieśnikami, zwłaszcza w większej grupie. Bywa wtedy, że ilość bodźców go przytłacza, a zbyt wiele nieprzewidywalnych sytuacji powoduje wycofanie. Ale jednocześnie z radością obserwuję, że w zabawie 1:1 robi się coraz śmielszy i bardziej otwarty.
Ma swojego ulubionego kolegę w przedszkolu – chłopca o ogromnym sercu, bardzo empatycznego i pomocnego. Często, gdy przychodzę po synka, to właśnie ten kolega przynosi mu bidon, odprowadza go za rękę do drzwi. Nauczył też naszego synka grać w chińczyka – coś, czego my, jako rodzice, przez długi czas nie potrafiliśmy z nim osiągnąć.
To wszystko pokazuje mi, że idziemy w dobrą stronę – krok po kroku, z pomocą, z miłością, z nadzieją.
Może to będzie też Wasz początek?
Wiem, że każde dziecko jest inne. Każde ma swój rytm, swoje potrzeby, swoje tempo. Ale jeśli jesteś na początku drogi – może warto sprawdzić, czy to właśnie integracja sensoryczna nie pomoże Twojemu dziecku „poczuć się” w tym świecie trochę lepiej.
To nie musi być od razu przełom. Może najpierw pojawi się cień uśmiechu, odprężenie, chwila radości w huśtawce. A może – tak jak u nas – powoli zacznie otwierać się furtka do dalszych postępów.
Aby osiągnąć cel, nie zawsze trzeba znać całą drogę i wszystkie etapy. Ważne jest, aby zacząć działać, zrobić pierwszy krok, a reszta potoczy się sama.
„Nie musisz widzieć całych schodów – wystarczy, że zrobisz pierwszy krok.”
— Martin Luther King Jr.
